O jazzie i spacerze św. Jacka po wodach Dniepru mówi Tomasz Samulnik OP.
Marcin Jakimowicz: Założył w sumie 32 klasztory. Dlaczego zamiast osiąść na laurach w Krakowie, Jacek pchał się w nieznane, na Wschód? Dominikanie nie potrafią usiedzieć w miejscu?
Tomasz Samulnik OP: Myślę, że jest coś na rzeczy. Dominikanin, a w zasadzie każdy ochrzczony, pełen pasji głoszenia Ewangelii, raczej nie potrafi usiedzieć w miejscu. Ma jakiś wewnętrzny imperatyw głoszenia tego, co poznał, przeżył, czego doświadczył, czyli spotkania z kochającym Bogiem objawionym w Słowie Wcielonym – Jezusie Chrystusie. Myślę, że każdy, kto autentycznie doświadczył w swoim życiu prawdziwej miłości, nie może o niej nie mówić, pragnie się dzielić – czy to na Wschodzie, czy w miejscu, w którym żyje.
Ojciec Tomasz Gałuszka mówił: Jacek był około czterdziestki i przeżywał kryzys wieku średniego. Czas, w którym faceci zmieniają kobiety, robią tatuaże i kupują sobie motory, a kapłani powinni wrócić do pierwotnej miłości i pójść za porywem Ducha…
Duch Boży wieje, kędy chce. Bardzo chciałbym tak przeżywać swój obecny kryzys wieku średniego, czyli wrócić do pierwotnej miłości i pójść za porywem Ducha. Codziennie gorąco się o to modlę. (śmiech)
Dlaczego Jacek jest Ojcu bliski? Której jego cechy mu Ojciec zazdrości?
Podziwiam w nim realizowaną konsekwentnie i do końca pasję głoszenia Ewangelii właśnie na sposób dominikański. Jako wędrowny kaznodzieja głosił, zakładał klasztory – tak jak polecił nam św. Dominik. Uważam, że bez pasji wspieranej Bożą łaską byłoby to ostatecznie niemożliwe, a jeśli już, to dzieła takie nie przetrwałyby ośmiu wieków. Tego świętemu Jackowi po cichu zazdroszczę.
Czy dominikanie w Kijowie mają świadomość tego, że stąpają po śladach Odrowąża?
Zdecydowanie tak. Kaplica konwentu Matki Bożej nosi jego wezwanie. Co roku na odpust, 17 sierpnia, święcone są tradycyjne kłosy. To czas wspólnego świętowania. Na jednej ze ścian kaplicy widnieje przepiękna ikona ilustrująca pożar Kijowa i św. Jacka, który wynosi z płonącego kościoła puszkę z Najświętszym Sakramentem oraz figurę Matki Bożej. Co środę (w tradycji dominikańskiej to dzień poświęcony św. Jackowi) po nieszporach śpiewana jest uroczysta antyfona gregoriańska Ave, florum flos, Hyacinthe. To zewnętrze przejawy naszej świadomości. Zdajemy sobie sprawę z tego, że – jak głoszą podania historyczne – św. Jacek przybył do Kijowa, gdzie otrzymał kościółek pw. Matki Bożej i założył klasztor. Ta świadomość podtrzymuje dzisiejszą obecność braci w Ukrainie w niezwykle trudnych warunkach niesprawiedliwej wojny.
Czy Jackowy „spacer po Dnieprze” to jedynie mit, metafora?
Tego nie wiem. Jeśli jest to metafora, to bardzo trafna, oddająca jego charakter pełen zaangażowania i pasji dla sprawy Ewangelii. To również wyraz Jackowej wiary, która zaowocowała jego świętością i świętością wielu braci Polskiej Prowincji Zakonu Kaznodziejskiego.
Czym dla Ojca jest spacer po falach?
Jest dla mnie opisem doświadczenia wiary i zaufania Jezusowi, do końca i we wszystkim (por. Mt 14,22-33). Tęsknię za tym i nieudolnie staram się tę rzeczywistość realizować.
Czytając o wyczynach Jacka, tęsknimy za spektakularnymi dziełami, a dla wielu moich znajomych – przeoranych przez depresje czy zranienia – spacerem po falach jest codzienne wejście w rzeczywistość bez szemrania.
Myślę, że doświadczenie wiary i bezgraniczna ufność wobec Jezusa Chrystusa jest czymś spektakularnym; to poniekąd cud w moim życiu, tak tę rzeczywistość odbieram. Gdyby nie dar wiary i wynikająca z niej ufność, nie potrafiłbym poradzić sobie ze zranieniami (zadanymi przez innych bądź przez siebie) i wynikającą z nich depresją. Świadomość, że jest Bóg, że życie jest wypełnione sensem, który mam odkrywać, a który tak trudno jest mi dostrzec w wielu niełatwych momentach, sprawia, że jednak decyduję się na podjęcie bodaj najmniejszych, najprostszych czynności. Tak, to jest jak chodzenie po wodzie, ze świadomością, że mogę zacząć tonąć…
Niepotrzebnie boimy się tego, co małe?
Czasem po prostu boimy się najprostszych rzeczy, ponieważ nas przerastają – jak w chwilach załamań czy depresji. Czasem po prostu gardzimy małymi (pozornie) sprawami naszego życia, brawurowo sądząc, że jesteśmy powołani do rzeczy wielkich. I jest to po części prawdą o nas, jednak dążenie do rzeczy wielkich składa się ze spraw prozaicznych, małych, niepozornych. Tego uczą nas wielcy (!) święci. Świętość, jak często powtarzał św. Franciszek Salezy, zaczyna się od cichego zamykania drzwi… Spójrzmy na Jezusa Chrystusa, Boga-człowieka, miarę naszego życia. Zechciał stać się najmniejszy, pogardzany – odwieczny, wszechmocny Bóg stał się w pełni człowiekiem, dzieląc w pełni nasz ludzki los. W Nim znajdziemy clou odpowiedzi na nurtujące nas egzystencjalne pytanie.
Byłem niedawno na koncercie Young Power. Zadziwiające, jak wielką przestrzeń na improwizację dawali sobie muzycy tej legendy jazzu. Wy, dominikanie, też jesteście jak taki band? Wychodzicie od wspólnego tematu, by dać sobie wolność improwizacyjnych wycieczek?
Porównanie naszego zakonu do bandu jazzowego jest mi bardzo bliskie. Jedno z naszych memento brzmi: „Głosić Ewangelię wszędzie, wszystkim i na wszystkie sposoby”. To podejście wpisane w nasz charyzmat prowokuje do twórczego, a jednocześnie zrozumiałego i komunikatywnego podejścia w głoszeniu Ewangelii. Wracając do nomenklatury jazzowej: Dobra Nowina jest tematem, który zapodaje Kościołowi – ciągle na nowo i świeżo, przez Ducha Świętego – Jezus Chrystus. Nam pozostaje zdobyć warsztat do improwizacji, tzn. studiować człowieka, kulturę, filozofię, teologię etc. Każdy improwizujący instrumentalista wie, że improwizacji uczymy się, podpatrując, podsłuchując i naśladując mistrzów – w naszym wypadku są to poprzednie pokolenia braci, a szczególnie święci dominikańscy. Wreszcie przychodzi czas, by twórczo i lege artis zacząć improwizować samemu. A ci, z którymi gramy (wierni, współbracia i współsiostry), oraz ci, którzy nas słuchają, często od razu wyczuwają, czy improwizacja jest autentyczna, czy płynie z miłości do Chrystusa.
„Przyzwyczailiśmy się do tej wojny” – słychać coraz częściej w Polsce. W Kijowie nie słyszał Ojciec takiej narracji?
Długo mógłbym o tym opowiadać… Czy do wojny, która jest czymś absolutnie nienaturalnym, nieludzkim, niszczącym dla człowieka i całych społeczeństw, można się przyzwyczaić? Owszem, na Ukrainie słyszałem tu i ówdzie takie stwierdzenia: „Ten zbombardowany budynek już nie jest tak przerażający jak dzień po tym, gdy uderzyła w niego rakieta”. Owszem, do pewnych warunków można się przyzwyczaić, bo przecież trzeba jakoś funkcjonować, chodzić do sklepu, do szkoły, do pracy, jednak na głębszym poziomie nie ma w nas zgody na wojnę i jej wyniszczające (duchowo, fizycznie, psychicznie, moralnie) skutki. Nie jest to środowisko naturalne dla człowieka i sądzę, że nie wolno nam się do wojny przyzwyczaić.•
Tomasz Samulnik OP
ur. w 1981 r. Studiował dyrygenturę chóralną na Akademii Muzycznej Fryderyka Chopina w Warszawie. Jego głównym obszarem zainteresowań jest teologia dogmatyczna. Pasjonat jazzu. Po powrocie z Kijowa zamieszkał w Rzeszowie.
za wiara.pl